RECENZJA: Mroczna Wieża 4
Mroczna Wieża to film, który znienawidzi każdy fan serii książek autorstwa Stephena Kinga oraz miłośnik dobrego kina. Cóż, zaliczam się do pierwszej i drugiej kategorii. Jednoznacznie i definitywnie: to nie jest dobry film. Mrocznej Wieży o wiele bliżej do męczącego bigosu topowych naleciałości ostatniego blockbusterowego sezonu, niż epickiej i metaforycznej historii o świecie, który poszedł do przodu. Całość składa się ze zlepków oderwanych od siebie, niemal sennych wizji. Sama produkcja ma zresztą ze snem wiele wspólnego – zapomina się o niej równie łatwo, co o nocnych wizjach i marzeniach. No chyba, że mowa o koszmarze.
Wyobraźcie sobie słynną trylogię Tolkiena, skompresowaną do nieco ponad półtoragodzinnej produkcji. Na taki problem cierpi właśnie Mroczna Wieża. Cykl Stephena Kinga liczy 7 tomów (+ jeden spin-off), z czego aż 6 to kolokwialne „cegły” po 500 stron każda. Twórcy wyjmują z nich poszczególne motywy i wątki, wrzucając je do jednego zardzewiałego gara zwanego fabułą. Momentami wydaje się, że do zbiornika trafiły również zgniłe resztki, pierwotnie przeznaczone na kompost. Ostateczne uproszczenie skutkuje filmem nużącym i nieciekawym, ginącym w odmętach kinematografii tuż obok innych nieangażujących produkcji fantasy pokroju Siódmego Syna czy Łowcy Czarownic. Wielka szkoda, gdyż uniwersum stworzone w powieściach Kinga to gigantyczny świat, rządzący się własnymi prawami, posiadający błyskotliwą mitologię i ogromne złoża epickości. Przy odpowiednich adaptorach śmiało mógłby konkurować z takimi gigantami historii o mieczu i smoku, jak Gra o tron czy Władca Pierścieni.
Zamiast skupić się na samotnym, eastwoodowym Rewolwerowcu, Rolandzie i jego wendecie na Człowieku w Czerni (aka Szatanie), Nikolaj Arcel woli zajmować ekranowy czas drażniącym nastolatkiem, Jakiem Chambersem. W ten sposób Mrocznej Wieży o wiele bliżej do modnych ostatnimi czasy produkcji SF z kilkunastoletnimi protagonistami. Niestety, w porównaniu do Więźnia Labiryntu, Igrzysk Śmierci czy chociażby Gry Endera, Mroczna Wieża tonie w odmętach niewykorzystanego potencjału, o trawestacji motywów powieści dla młodzieży nie wspominając.
Najgorsze jest to, że Roland nie jest już uosobieniem twardziela ze spaghetti westernów, lecz postMatrixowym tworem – drażniącym się z widzami i prawami fizyki. No właśnie, tam, gdzie powinny znaleźć się chwyty rodem z kina nowej przygody – epickie, pełne życia i energii – twórcy wolą sięgnąć do woreczka z TNT, rozsadzając każde klimatyczne widowisko. Nie ma tu choreograficznie zaawansowanych walk – Nikolaj Arcel woli korzystać z mało praktycznych efektów CGI. Tym bardziej nie sprawdza się to w Mrocznej Wieży, gdyż film nie grzeszy wysokim budżetem. Koszmar sytuacji zostaje zepsuty koszmarem zobrazowania.
Efekciarstwo, jak w latach ’90 i problemy nastolatków również z tamtych czasów kina – ciężko powiedzieć, co dokładnie próbowali przekazać scenarzyści filmu. Nikogo nie powinien dziwić fakt, że jest ich aż czterech. Wyraźnie każdy z nich próbował położyć na fabułę inny środek ciężkości, wyróżniając inne wątki i konwencje. Wyszło, jak wyszło – jest klapa. A jeśli podczas seansu stwierdzicie, że nie jest tak źle, poczekajcie do finałowego starcia. Podkreślam – klapa!
SF w dark fantasy, poprzez głębiny psycho-thrillera, w komedię a la Goście, goście, na mieliźnie horroru kończąc. Mroczna wieża to szalona wizja wirtuoza kina klasy B z wyraźnym ADHD. Mnogość konwencji doprowadza tu do palpitacji dobrego smaku. Zwiastuny starały się przekonać widzów do dzieła w stylu Doktora Strange'a. Choć Roland faktycznie posiada superbohaterskie korzenie, a przynajmniej tak się zachowuje (o zgrozo, co za kicz!), tak najnowsza adaptacja nie jest gorszą kopią stylu jednego z najnowszych filmów Marvela. Gorzej – ona nie ma żadnego stylu!
Mroczna Wieża runęła. Człowiek w Czerni podążał przez pustynię, a pusta, bezbarwna pulpa podążała w ślad za nim – parafrazując najsłynniejszy cytat z całego cyklu książek mistrza grozy. I fan Kinga wściekły, i niedzielny widz znudzony.
Moja ocena: 3/10
Komentarze 0