Film opowiada o prawdziwej przygodzie alpinisty Arona Ralstona, który walczy o życie, gdy spadająca skała przygważdża mu ramię, więżąc go w kanionie w ustronnym zakątku Utah. Przez kolejne pięć dni Ralston przygląda się własnemu życiu i walczy z żywiołami, aby w końcu odkryć, że ma odwagę i motywację, by się uwolnić, wspiąć na niemal dwudziestometrową ścianę i przejść trzynaście kilometrów, nim znajdzie pomoc. W trakcie wędrówki wspomina przyjaciół, bliskich i dwójkę wędrowców, których spotkał tuż przed wypadkiem. To pasjonująca opowieść, która bezlitośnie obnaża ludzkie wnętrze, zabiera widzów w podróż, jakiej nigdy nie doświadczyli, i pokazuje, do czego zdolny jest człowiek, który chce przeżyć. opis dystrybutora
Go, Aron, go! – Po oscarowym, ale badziewnym "Slumdogu" Boyle wraca do swoich klimatów. I może obyło się bez statuetek w tym wypadku, ale twórcy wyszli z niego zwycięską ręką. "127 godzin" ogląda się z pewnym napięciem aż do końca filmu. W dzisiejszych realiach trudne to zadanie, zważając, że film to przede wszystkim teatr jednego aktora (ostatni raz Cortésemu w "Pogrzebanym". James Franco kolejny raz dobrał rolę, w której bez problemu się odnalazł.
Rewelacyjnie też tu ze stroną wizualną i muzyczną. Dlatego obraz jest w pełni dynamiczny, nawet w scenach kiedy bohater siedzi przygnieciony skałą (świetna scena jednoosobowego show!). Nie sposób również wspomnieć o wymowie filmu. Świetnie podkreślą to sekwencje otwierające i zamykające filmu. Cały pośpiech cywilizacji może obrócić się przeciwko niej – takie banalne, a Boyle wycisnął z tego frazesu ile się dało.
7+/10
A mi się podobał – Po pierwsze, wspaniałe zdjęcia. Bardzo dobre ujęcia, świetna koliorystyka, genialne ujęcia krajobrazu. Po drugie, naprawdę bardzo dobra rola Franco, widać było że wczuł się w rolę Aarona Ralstona. Po trzecie, bardzo dobra muzyka. Po czwarte, ostatnie – film był dość dynamiczny jeśli weźmie się pod uwagę że większość czasu akcja toczy się w jednym miejscu. Moja ocena to 8/10.
Pozostałe
Dla mnie rewelacyjny – Zgadzam się, że momentami się dłużył, ale jak oglądałem za pierwszym razem to minął błyskawicznie. Wielkie brawa dla Franco. Podołał utrzymaniu widza przy ekranie grając praktycznie przez cały film w pojedynkę.